Quantcast
Channel: JakiLinux » Kadu
Viewing all articles
Browse latest Browse all 6

Pingwin tkwi w szczegółach

$
0
0

Publikując materiał o tegorocznej maturze z informatyki, nie spodziewaliśmy się tak mocnego odzewu. Ostatnie zdanie wspomnianego artykułu sprawiło, że otrzymaliśmy tekst pokazujący kwestię Linux vs Windows w nieco innym świetle, niż to do tej pory było prezentowane na wortalu. Michał Rusin opisał problemy, które napotkał podczas prób przejścia na wolny system – często albo pomijane, albo przemilczane wśród osób, którym udało się „wytresować” pingwina, aby działał tak, jak oni chcą. Życzymy przyjemnej lektury.

W sieci nie brakuje artykułów o tematyce przesiadki na Linuksa. Po chwili poszukiwań na googlach znajdziemy całą masę takich wpisów. Dlaczego więc postanowiłem dorzucić do tego swoją cegiełkę? Odpowiedź jest prosta. Sam często czytam takie artykuły i chociaż jest w nich dużo prawdy, to na podstawie własnych doświadczeń nie potrafię się z nimi zgodzić. Zacząłem się zastanawiać, czy problemy, które zauważyłem, testując ten system, przeszkadzają tylko mnie?

Ale od początku. Od kilku lat interesuje mnie Linux. Kilka razy próbowałem się na niego przesiąść z Windowsa, jednak jak do tej pory nie udało mi się tego dokonać. Spytacie pewnie „w czym problem”? Wydawałoby się, że przesiadka na dystrybucję spod znaku pingwina wymaga tylko trochę chęci, a jeśli ich nie brakuje, to możemy od razu sformatować dysk z Windowsem. Jednak w moim przypadku tak nie było. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi, jednak na początek kilka słów o mnie.

Jestem komputerowym zapaleńcem, którego grzebanie w konsoli nie odstrasza od komputera. Nie zniechęciło mnie to, że na Windowsie wystarczło zainstalować sterownik do karty sieci bezprzewodowej (dołączony na płycie cd w pudełku z kartą), klikając Dalej -> Dalej -> (…) -> Zakończ. Potem kliknąć dwa razy na sieć, wpisać hasło i połączenie z Internetem działało. Na Linuksie nie było tak prosto (przynajmniej wtedy). Moje pierwsze podejścia do systemu spod znaku pingwina polegały na godzinach nieudanych prób uruchomienia karty wifi. Siedziałem, grzebałem w Internecie (pod Windowsem), jak skompilować i zainstalować taki sterownik (oczywiście używając wyłącznie konsoli), a następnie skonfigurować połączenie (też w konsoli). Po dłuuugim czasie udało się wreszcie uruchomić Internet :) .

Jednak to nie był koniec problemów z Linuksem. Na początku wszystko w nowym systemie mi się podobało. Interfejs można dostosować do własnych potrzeb dużo bardziej niż w Windowsie. Za pomocą compiza jego wygląd może być naprawdę o wiele przyjemniejszy niż niebieskiego systemu z Redmond.

Jednak mimo iż Linux coraz bardziej mi się podobał, ciągle coś sprawiało, że nie mogłem usunąć Windowsa z dysku i od czasu do czasu z niego korzystałem. Ot, choćby żeby sobie pograć w GTA albo inną grę w wolnej chwili. Jednak dwa systemy to nic dobrego – o ile do dokumentów możemy mieć dostęp z poziomu obydwu, to już np. do archiwum komunikatora niestety nie (a resetowanie komputera tylko po to, żeby znaleźć jakiś link, który tydzień temu wysłał nam znajomy, jest nieco uciążliwe). Dlatego postanowiłem na razie dać sobie spokój z tym systemem i przeprosiłem Windowsa.

Ale tak łatwo nie pozbyłem się dystrybucji spod znaku pingwina. Ciągle drzemała gdzieś na małej partycji wydzielonej specjalnie dla niej. Czekała, aż sobie o niej przypomnę i znów spróbuję do niej powrócić.

Kilka tygodni temu postanowiłem zrobić porządki na komputerze. Formacik nigdy nie zaszkodzi, a zawsze zrobi się czyściutko na dysku, gdzie nie spojrzeć. Wtedy pomyślałem, że może zainstaluję także jakąś nową dystrybucję i spróbuję szczęścia ponownie. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wytrzymałem 3 dni. Wróciłem niczym syn marnotrawny do Windowsa. Ale co sprawiało mi takie problemy? Dlaczego tak szybko się zniechęciłem?

Szczegóły! Jak to mówią: „diabeł tkwi w szczegółach”!

Pobrałem najnowsze Ubuntu. Ostatnio było o nim głośno. Canonical promuje je jako system przyjazny dla początkujących użytkowników. Mnie skusiła jego popularność. Kiedy korzystałem z innych dystrybucji, często spotykałem programy, które miały przygotowane paczki dla Ubuntu. Jeśli masz inną dystrybucję – baw się w kompilację. A ona może i przyspieszy działanie, ale potrafi zrobić na dysku niezły bałagan. Trudno cokolwiek później odinstalować.

W każdym razie, miałem na dysku świeżutki obraz Ubuntu. Co prawda jestem zwolennikiem kde4, ale wystarczy doinstalować kilka pakietów i mamy oba środowiska graficzne do dyspozycji.

Czasy uruchamiania karty wifi i konfigurowania połączenia w konsoli na szczęście minęły. System rozpoznał wszystko wyśmienicie – kilka kliknięć i Internet był. Przyciski funkcyjne w laptopie działały (nie wszystkie co prawda, ale te, z których korzystam, bez problemu). Na pierwszy rzut oka – świetnie. Miły dla oka system ładnie pracował. Jednak kiedy przestałem bawić się w szukanie ciekawych funkcji w nowej dystrybucji i zacząłem z niej korzystać na poważnie, zaczęły się schody.

Najpierw przeglądarka. Na Linuksie mamy zarówno firefoksa, jak i chrome’a (z których korzystam na Win7). Świetnie, nie muszę przyzwyczajać się do nowej przeglądarki. Włączyłem chrome’a. Ostatnio firefox mi trochę podpadł. Ale ta sama nazwa nie znaczy, że wszystko jest takie samo. Chciałem zapłacić za Internet. Wszedłem na stronę upc, żeby pobrać fakturę. System do działania wykorzystuje środowisko java. Wszystko się ładnie wyświetliło. Ale kiedy kliknąłem na ikonkę, żeby pobrać pdf’a z fakturą za ostatni miesiąc, nic się nie stało. Zacząłem klikać dookoła, ale niestety – nic się nie uruchomiło. Nie było tam żadnego łącza do pliku. Hm… Może Firefox? Uruchomiłem. To samo. Co prawda owa faktura wyświetlała się tutaj z prawej strony, ale informacji nie dało się zaznaczyć i skopiować (jak ze zwykłego pdf’a). No dobra – poświęciłem się. Przepisałem wszystko ręcznie. Ale tak czy siak uważam, że fakturę powinno się dać jakoś otworzyć. I pewnie gdybym spędził nad tym trochę czasu, to doszedłbym do tego, dlaczego tak się dzieje i jak to naprawić (nie wiem czy to java, czy przeglądarka), ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że na Windowsie nigdy tego problemu nie miałem. Po prostu kliknąłem ikonkę, pobrałem i zająłem się czymś ciekawszym.

Ale to jeszcze nie powód, żeby rezygnować z Linuksa, prawda?

Skonfigurowałem kadu, pobrałem emotki z gg10 (jakoś się do nich przyzwyczaiłem, pingwinki mnie nie przekonują). Wszystko ładnie działa i wygląda, a nawet lepiej, bo kadu nie ma reklam i jest lekki w porównaniu z gg10. Zacząłem z kimś rozmawiać. Ale doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie, jak zrobimy konferencję. Znów przyszło mi do głowy „spoko, zaraz pobiorę Skype na Linuksa”. No i pobrałem. Tylko po uruchomieniu okazało się, że „Skype 2 for Linux” to pomyłka. Na Windowsa możemy pobrać Skype 5. Kombajn, który ma wszystko, nawet facebooka (pchają go wszędzie, gdzie się da, nie wiadomo po co, zamiast zająć się tym, czym powinni). To lekka przesada, ale przynajmniej niczego nie brakuje w porównaniu z wersją na Linuksa. Być może ta wersja Skype spodoba się minimalistom. Ale w tym przypadku ja do nich z pewnością nie należę. Skype dla Linuksa jest goły. Dosłownie. Nie ma tutaj nic. Dobrze, że w ogóle wideokonferencję da się zrobić. Jednak powiększyć obrazu rozmówcy na pełny ekran mi się nie udało (za krótko szukałem?). Ale może to i lepiej, bo obraz był tak słabej jakości, że na pełnym ekranie pewnie nie zobaczyłbym niczego.

Kiedy rozmawiając, szukałem opcji maksymalizacji albo czegoś podobnego, nagle usłyszałem pytanie „może w coś zagramy”. Otóż często lubię zagrać w coś przez Skype. I chociaż funkcja dodatków nie zyskała na popularności i jest powoli wycofywana, mi osobiście bardzo przypadła do gustu. Zawsze to przyjemnie kogoś znajomego skosić w warcaby czy statki. Nie w kółko i krzyżyk – w to zawsze przegrywam.

Jednak twórcy wersji dla Linuksa w ogóle nie przewidzieli takiej funkcji. Nigdy nie była dostępna i raczej już nie będzie. „Ok, chętnie, ale poczekaj chwilkę” odpowiedziałem i zresetowałem komputer, żeby odpalić Windowsa.

Następnego dnia, uruchamiając komputer, w momencie, gdy pojawił się grub, zawahałem się, który system wybrać. Ale pomyślałem „próbuję dalej”, gdyż muszę przyznać, że nie lubię za szybko się poddawać. Uznałem, iż nie gram na Skype zbyt często, a jeśli już, to zawsze mogę spróbować postawić win xp na virtualbox’ie i tam wrzucić programy, których na Linuksie nie odpalę. Chociaż czy to jest rozwiązanie?

Nieważne. W upc mają ciekawą usługę. Razem z Internetem dostaje się „upc live tv” – kilka kanałów można oglądać za darmo przez Internet na ekranie komputera, np. Discovery. Na Windowsie wystarczy wejść na odpowiednią stronkę i voila! Później stworzyłem sobie kilka skrótów na pulpicie, które wystarczyło kliknąć dwa razy, aby rozpocząć oglądanie.

Co do Linuksa nie ma się co rozpisywać w tym miejscu. Po wejściu na ową stronę okazuje sie, że do oglądania „Potrzebna dodatkowa wtyczka”. Na Windowsa pobierzemy i zainstalujemy ją kilkoma kliknięciami. Wersji na Linuksa nie przewidziano. Wrzucenie adresu do streamu bezpośrednio do programu do odtwarzania nic nie dało. Może pogrzebanie w repozytorium by pomogło, ale przecież może działać od razu (wystarczy zresetować komputer), prawda? Koniec tematu, skończyłem się bawić z kanałami.

Postanowiłem posłuchać muzyki. Ponieważ lubię muzykę dance, mam mały problem z programami obsługującymi pliki audio. Większość z nich sortuje pliki wg. znaczników. Jednak dla głupiego komputera piosenki „David Guetta feat. Akon – Sexy Bitch” oraz „David Guetta feat. Kid Cudi – Memories” mają różnych autorów. Można by pozmieniać nazwy, zostawić samo „David Guetta”. Tylko przy kilku tysiącach plików to może być nieco uciążliwe. Lepsze rozwiązanie stanowi instalacja AIMP’a. Jak dla mnie ten program jest rewelacyjny. Radziecka technologia. Zakładki z listami odtwarzania. Intuicyjne dodawanie. Wyświetlanie z podziałem na foldery. Do tego system kolejkowania utworów i zarządzanie kolejką. Krótko mówiąc wszystko, czego potrzebuję. Oczywiście wersji na Linuksa brak. Jednak w każdym artykule o przesiadce z Windowsa wyczytamy, że „każdy program posiada kilka odpowiedników, które pobierzemy ZA DARMO w łatwy sposób z repozytorium”. AIMP i s-ka na Windowsa też są za darmo. Zacząłem poszukiwania odpowiednika mojej ukochanej aplikacji. Standardowy (w Ubuntu) Banshee – odpadł (pominę, że ze dwa razy zawiesił się cały system, kiedy próbowałem uruchomić piosenkę. Przepraszam – środowisko graficzne, nie system). Audacious – może trochę lepszy, ale brak managera zarządzania kolejką. I ogólnie jakiś biedny. Wreszcie wyczytałem w sieci, że podobny do mojego AIMP’a jest Aqualung, czy jakoś tak. No jest. Tylko kolejki nie przewidzieli. Wreszcie wybrałem Amaroka po doinstalowaniu kde4. Nie tak dobry jak AIMP, ale da się przeżyć. Z lewej wybieram widok folderów i jakoś działa.

Aaa… zapomniałbym! W międzyczasie (po banshee, przed amarokiem) pomyślałem, że może wine! Przecież zawsze piszą, iż to rozwiązanie dla tych, którzy nie znajdą odpowiednika swojego ulubionego programu. „No tak, to coś dla mnie” – pomyślałem, przekonując się niedługo później (po raz kolejny), że znów się mylę.

W Internecie znalazłem informację, iż najnowszy AIMP jest bez problemu obsługiwany przez wine. Super. Zainstalowałem wine z repozytorium, zainstalowałem AIMP’a. Otworzyłem kilka utworów (przeciągnąć z folderu się nie dało ^^ – musiałem dać dodaj -> namierzyć folder i dodać piosenki). Play -> gramy. W trayu pojawiła się ikonka AIMP’a – niezbyt pasująca do reszty, ale zawsze. Kliknąłem dwa razy – przestało grać. „Działa” – pomyślałem dumny. Kliknąłem dwa razy, żeby wznowić muzykę i… nic. Koniec. Pograne. Ani klikanie play w AIMP’ie, ani w trayu nie pomogło. Później program zawisł i przez pół godziny co chwilę pojawiały się komunikaty, w których musiałem klikać OK. Przy następnych próbach pooglądałem jeszcze czarną plamę na ekranie. Dałem sobie spokój. Potem zainstalowałem amaroka.

I jeszcze jedno: Skype dla Windows też próbowałem odpalić na wine. Efekt podobny. Zacząłem się zastanawiać, do czego służy ten program.

Dobra, coś do odtwarzania mamy. Postanowiłem więc sprawdzić, jak „łatwo” (ha, ha, ha.) podłączyć do komputera telewizor przez hdmi. Na Windowsie wygląda to tak: rozwijam kabel, jeden koniec do telewizora, drugi do komputera. I Tyle. A nie, przepraszam, jeszcze muszę się pomęczyć i na pilocie wybrać inne źródło obrazu w tv. Wtedy zaczyna wszystko śmigać (dźwięk, obraz, full service).

Zobaczymy, co będzie na (K)ubuntu. Podłączyłem. Nic. Po zmianie źródła obrazu na pilocie w tv pojawił się napis „no signal”. Wymowne.

Na początek ustawienia kde i monitory. Niczego nie znalazłem, dowiedziałem się, że mam jeden. Ale przypomniało mi się, iż przecież istnieje jeszcze sterownik nvidii. Może tutaj? Tak! Po wciśnięciu odpowiedniego przycisku wykrył nowy ekran. „Super” pomyślałem, teraz będzie z górki. Nie było. Co prawda obraz na ekranie się pojawił i wszystko wyglądało całkiem, całkiem. Postanowiłem więc odtworzyć sobie coś na tv. Ponieważ nie miałem na dysku niczego w hd, uruchomiłem przeglądarkę i wszedłem na youtube’a. Znalazłem swój ulubiony teledysk, zmieniłem jakość na 1080p, poczekałem chwilę, przeniosłem okno na ekran telewizora i włączyłem film. Następnie powiększyłem na pełny ekran.

I tutaj czar prysnął. Powiększyło się na pełny ekran, ale tak naprawdę obraz nie pojawił się na całym ekranie (zwiększył się chyba do rozdzielczości ekranu w laptopie, przynajmniej tak na oko). Resztę wypełnił przyjemny szary kolor. Hmm… Nie do końca o to mi chodziło, chociaż szary niczego sobie.

O braku dźwięku nie wspomnę, w mikserze ustawiłem przecież domyślne wyjście na hdmi (chyba nawet samo się przestawiło). Nic. W ustawieniach phonona, gdy zaznaczyłem wyjście hdmi i kliknąłem na „próbny dźwięk”, usłyszałem, że nic nie słyszę. Z braku pomysłów do dalszej walki zrezygnowałem.

Wreszcie stwierdziłem, iż kolejne próby nie mają sensu. Lubię bawić się z systemem, ale kiedy na każdym kroku coś jest nie tak i ciągle trzeba coś poprawiać, naprawiać, szukać rozwiązania, to naprawdę nie wiem, po co dalej w to brnąć. Nie chodzi o to, że się nie da – pewnie jakoś wszystko można skonfigurować. Ale chodzi o to, że zamieniając Windowsa na Linuksa, nie mam na celu komplikowania sobie życia. Pod Windowsem robię te same czynności codziennie i nie spotykam takich problemów. Nie chcę resetować komputera za każdym razem, kiedy ktoś chce ze mną zagrać na Skype albo mam ochotę włączyć film z komputera na telewizorze. System powinien być przede wszystkim wygodny. I chociaż Linux w wielu kwiestiach wygrywa z Windowsem (darmowy, można lepiej dostosować wygląd), to ja ciągle znajduję jakieś jego minusy, które mnie naprawdę denerwują. W tekście zamieściłem tylko kilka przykładów, z pewnością gdyby pogrzebać więcej, to znalazłyby się kolejne.

I przede wszystkim chcę zaznaczyć, że tekst nie ma na celu krytyki Linuksa. Przecież ja go nawet lubię :). Tak w zasadzie, to nie jest jego wina, że spece od Skype lekceważą kompatybilną z nim wersję. Tylko przeciętnego użytkownika mało interesuje, kto zawinił. Jest problem i koniec tematu. Nieważne, kto zawalił.

Naprawdę staram się patrzeć obiektywnie. Windows też nie jest pozbawiony wad. Kiedy odtwarzając (pod Windowsem) film na tv wyjąłem wtyczkę z hdmi zobaczyłem słynny niebieski ekran. Ale jakoś da się z tym żyć, nie przeszkadza to aż tak bardzo. W żadnym innym przypadku niebieski kolor mnie nie straszył.

Czy tylko ja mam takie problemy? Szczerze mówiąc, nie wiem. Jednak dziwi mnie to, że we wszystkich wpisach na temat Linuksa nie znalazłem żadnych informacji na temat podobnych niedogodności. Prostych, ale uciążliwych. Codziennych. Tam zawsze największy problem stanowi to, że nie można uruchomić Photoshopa albo jakiejś gry. Poza tym prawie same plusy. Ja widzę to trochę inaczej. I dlatego postanowiłem się podzielić moimi spostrzeżeniami. Wybaczcie, że aż tak się rozpisałem :).

Pozdrawiam wszystkich, którzy mieli cierpliwość to przeczytać do końca.


Viewing all articles
Browse latest Browse all 6

Latest Images